Dziś znowu mi się przyśnił. Po raz.. hmm nie wiem, nie liczę już.
Śniło mi się, że jestem w kościele, siedzę sobie na krześle i czekam na mszę. Dookoła masa ludzi, w tym On. Siedzi za mną, kopie mi w krzesło, wykłada nogi. Moja rodzina woła mnie, żebym przyszła do nich, nawet zajęli dla mnie miejsce gdzieś w ławce pośród starszych pań. Ale ja nie chcę, biorę swoje krzesło i idę do tyłu, tu gdzie moi znajomi. Wreszcie wychodzę, stwierdzam że dla mnie jest tu zdecydowanie za dużo ludzi. Nagle znajduję się na dobrze znanej mi ścieżce, tuż koło mojego domu, jednak nie widzę nic wokół siebie, ani domów ani innych. Oglądam się za siebie - widzę Go, idzie za mną. Zaczynam biec, jakbym się Go bała, a przecież tak nie jest. On jest o wiele szybszy, dogania mnie i łapie w pasie. Wyrywam się, próbuję uciec, ale znowu na próżno. W głębi serca cieszę się, że marna ze mnie biegaczka. Znowu mnie łapie, przytrzymuje, odwraca twarzą do siebie i przytula. Ja się cieszę, uśmiecham się jak nigdy do nikogo. Wreszcie jestem szczęśliwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz